niedziela, 18 września 2016

Tłumaczenie literatury pięknej, a zwłaszcza poezji, to praca dla cierpliwych. Często jest tak, że tłumacz w jednej tylko książce, na przykład wielkiej (czyli w praktyce pięćsetstronicowej) antologii jakiejś poezji narodowej, zamieszcza więcej tekstów, niż niejeden wybitny poeta napisał przez całe długie życie.

wtorek, 13 września 2016

Z kształceniem filologów nie jest u nas zbyt dobrze. Nie sądzę, żeby więcej niż 10% studentów kierunków filologicznych miało moralne prawo nazywać siebie filologami. Kiedyś mówiono, że nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera. Problem polega na tym, że ponad 90% studentów nie interesuje się filologią jako nauką, niezależnie od języka, który niby studiują, więc o żadnej chęci nie może być mowy.  Co tu zresztą mówić - co to za filolog, który nie czyta biegle po łacinie, nie zna choćby alfabetu greckiego i nie wie nic o języku hebrajskim, w którym sformułowany został Dekalog, a więc coś bardzo dla nas ważnego. Kiedyś licealiści tłumaczyli w ramach zajęć wiersze łacińskie, teraz nie przekłada się poezji nawet na studiach. O wersyfikacji również nie mówi się dużo. Więcej się dyskutuje o sprawach damsko-męskich, niż o rymach męskich i rymach żeńskich. Teraz modne jest kulturoznawstwo. Dawna, klasyczna metodologia filologiczna odeszła  do lamusa. Na bardziej konserwatywnej slawistyce z wersologią jest jeszcze nienajgorzej (a przynajmniej było jakieś dwadzieścia lat temu), ale na nowoczesnej anglistyce lub romanistyce kwestie formy wierszowej stoją w hierarchii bardzo nisko. Dekonstrukcja, zamiast być metodą oglądu dzieła literackiego, zaczęła być przeprowadzana w praktyce jako rozmontowywanie tego, co było dobre na studiach filologicznych. Gramatyka opisowa uległa prymitywizacji, a gramatyka historyczna nieomal zanikła. Studenci anglistyki czytają Chaucera w tłumaczeniach nowoangielskich, a ich koledzy z germanistyki nie znają szwabachy. Ja też nie umiem czytać średnioangielskiego ani gotyku, ale ja nie kończyłem ani filologii angielskiej,ani niemieckiej, więc chyba mi wolno być ignorantem w tych akurat kwestiach. Inna rzecz, że od lat nie czytałem niczego w języku starocerkiewnosłowiańskim, który teoretycznie znam.
Mała uwaga na marginesie tych rozważań o tłumaczeniu poezji angielskiej: trochę to smutne, że na studiach anglistycznych jest tak mało osób zainteresowanych przekładem literackim, a zwłaszcza poetyckim. Poezję angielską tłumaczą niestety głównie ludzie spoza instytucjonalnej anglistyki, legitymujący się różnym wykształceniem i wykonujący na co dzień zawody niekiedy bardzo odległe od literatury pięknej. Może by tak jednak odrobinę zmodyfikować system rekrutacji na te studia i wpuścić na nie tych, którzy są naprawdę zainteresowani pracą na polu przyswajania obcych dzieł literackich.

sobota, 10 września 2016



Od czasu do czasu warto sięgnąć po jakiegoś zupełnie zapomnianego poetę. O tej poetce nam na studiach nie mówili, a przecież w niczym nie ustępuje ona innym, o wiele sławniejszym, zwłaszcza u nas autorkom.

Elizabeth Akers Allen, Nigdy więcej

Gdy z ciemniejącym prądem czasu już większość życia popłynęła
I siwe włosy lśnią w warkoczach, co były ciemne tak przed laty,
To smutne, gdy się przekonujesz, że wiosna życia przeminęła
I kiedy wiesz, że nigdy więcej w nim nie zakwitną żadne kwiaty.

Jednak smutniejsze jest pomyśleć, kiedy jest jeszcze młoda głowa,
A słońce scałowuje rosę z czerwonych płatków polnych maków,
Że miłość, szczęście i nadzieja to tylko zwykłe, puste słowa,
A życie odtąd będzie niczym czerwiec gorący, lecz bez ptaków.

(tłum. Wiktor J. Darasz, 2016)
Tłumaczenie to praca jak każda inna, tyle że często nie tyle źle płatna, co w ogólne niepłatna. Wielu tłumaczy poezji przekłada wiersze w czynie społecznym, jak za czasów PRL-u, choć wtedy akurat za przekłady literackie były honoraria. Trochę to niesprawiedliwe, że za tłumaczenie ścieżki dźwiękowej do filmów mocno erotycznych niektórzy wybrańcy otrzymują zapłatę, a za przełożenie eposu liczącego ponad dwadzieścia tysięcy wersów tłumacz, który poświecił na to rok życia (albo i dużo więcej) nie dostaje nic.
We wszystkich historiach poszczególnych literatur narodowych rola tłumacza jest marginalizowana. Historycy literatury pomijają milczeniem zasłużonych tłumaczy, tak jakby nie wnieśli oni nic do skarbca własnej tradycji. Tylko najwybitniejsi poeci są uwzględnieni, chociaż spora część ich dorobku to tłumaczenia lub parafrazy, natomiast tłumacze są zepchnięci na obrzeża tekstu, na przykład do przypisów. A przecież przekłady z dzieł obcych były często decydującym impulsem rozwojowym. Gdyby nie anonimowy przekład Godzinek z piętnastego wieku nie mielibyśmy dzisiaj trzynastozgłoskowca, naszego głównego formatu wierszowego. Ten tekst znają (albo przynajmniej powinni znać) wszyscy, ale nie odmówię sobie przyjemności zacytowania jego pierwszej zwrotki:

Jezus Chrystus, Bóg Człowiek, mądrość Oćca swego,
Po czwartkowej wieczerzy czasu jutrzennego,
Gdy się modlił w ogrodzie Oćcu Bogu swemu,
Zdradzon, jęt i wydań jest ludu żydowskiemu.

Pierwszym prawdziwym eposem w literaturze polskiej był Gofred Piotra Kochanowskiego, czyli wierny przekład Jerozolimy wyzwolonej Torquata Tassa, który zapoczątkował u nas długą i bogatą tradycję epiki oktawą, zaś spora część sonetów Sebastiana Grabowieckiego to przekłady poezji włoskiego liryka religijnego Gabriele Fiammy. Szkoda, że w naszym katolickim kraju tak rzadko przywołuje się tego znakomitego poetę. Żaden obcy literaturoznawca nie przekona mnie, że liryka Grabowieckiego jest monotonna (bo nie jest, ani w aspekcie treściowym, ani formalnym, wersyfikacyjnym).

wtorek, 6 września 2016

Niepodawanie nazwiska tłumacza jest niestety na porządku dziennym. Zdarza się to nawet w poważnych publikacjach naukowych. Tyle, przynajmniej tyle, by się autorowi wersji polskiej należało. Trudno o większe lekceważenie pracy tłumacza niż przemilczanie jego imienia. Pomijam już takie wypadki, jak nieuwzględnianie osób, które redagują stare tłumaczenia, dostosowując je pod względem stylistycznym, leksykalnym i  ortograficznym do obecnych zwyczajów, choć to wcale niełatwa praca. Ale wydawanie dawnych przekładów bez przywołania  tego, który to tłumaczenie sporządził, jest podłe. Rozumiem, że czasem nazwisko tłumacza nie jest znane. Niekiedy tożsamość tłumacza jest trudna do określenia, albo nawet sporna. Zdarzają się oczywiście pomyłki, na przykład kiedy przekład mało znanego translatora zostaje przypisany jakiemuś o wiele sławniejszemu tłumaczowi. To może być nawet przyjemne - ale tylko przez chwilę - dla młodego adepta sztuki translatorskiej, jeżeli jego przekład wydaje się dziełem kogoś bardziej doświadczonego i popularnego.

niedziela, 4 września 2016

Żeby tłumaczyć prozę, trzeba dobrze znać język oryginału i swój własny. Żeby natomiast tłumaczyć poezję, trzeba dodatkowo znać reguły wersyfikacji. W szkole tego nie uczą. Na szczęście poszedłem na studia filologiczne i to slawistyczne, które są stosunkowo tradycyjne, a więc dobre, jeśli chodzi o poznanie podstaw poetyki. Znajomość wersyfikacji zawdzięczam głównie ówczesnej Pani doktor Aleksandrze Borowiec, która z anielską cierpliwością uczyła nas odróżniać jamby od trochejów (czego nie umiał Puszkinowski Eugeniusz Oniegin). Dzięki niej nie tylko nabrałem wprawy w rozpoznawaniu wzorców metrycznych i schematów stroficznych, ale powoli zacząłem się rozkręcać w pisaniu jakichś wprawek, które po latach zaowocowały pewną sprawnością w układaniu polszczyzny w ramy trzynastozgłoskowca albo jambicznego czterostopowca. Co prawda nadal z trudem rymuję skomplikowane strofy, jak sekstyna (ababcc), strofa królewska (ababbcc), oktawa (abababcc) i decyma (ababccdeed), ale z wierszem białym, którego w literaturze angielskiej jest najwięcej, radzę sobie zadowalająco.

sobota, 3 września 2016

Dziwne, że mimo pracy tylu tłumaczy, zaliczających się do co najmniej sześciu pokoleń, poezja angielska ciągle pozostaje u nas nieznana, a w każdym razie nasza znajomość dorobku poetów anglojęzycznych jest nadal dziurawa jak ser szwajcarski. Znamy, co prawda, lirykę i epikę Geroge'a Gordona Byrona, ale nie wiemy na przykład o jego rówieśniku Edwinie Atherstonie, który sam napisał więcej niż tuzin innych poetów. Jeszcze gorzej jest z literaturą amerykańską, nie mówiąc już o kanadyjskiej, australijskiej czy nowozelandzkiej. Kto u nas przeczytał w całości dzieła poetyckie Emmy Lazarus? Kto w ogóle wie, kim była ta poetka? Ale Statuę Wolności chyba każdy widział, przynajmniej na jednym zdjęciu, a właśnie na niej umieszczony został jej wiersz, sonet "Nowy kolos". 

Emma Lazarus, Nowy Kolos Rodyjski

Nie niczym grecki gigant ze spiżu odlany,
Ze stopami po obu stronach morskiej toni,
Młoda, mocna kobieta, trzymająca w dłoni
Pochodnię, stanie dumnie u portowej bramy.
A światło jej pochodni to piorun schwytany,
Ucieczka Uciśnionych jej imię, bo chroni.
Głosi ona gościnę wszystkim, co pogoni
Uszli i przybywają do krain nieznanych.
"Stare kraje, swą dawną zachowajcie chwałę" -
Wykrzykuje bez przerwy niemymi wargami -
"Dajcie mi tylko swoich biednych tłumy całe,
Obejmę ich gościnnie mymi ramionami.
Przyślijcie mi bezdomnych gromady niemałe,
Dla nich podnoszę lampę nad portu wodami."


(tłum. Wiktor J. Darasz, 2015)

piątek, 2 września 2016

Poetom przysługuje sława, niekiedy podobno nieśmiertelna, choć ta wieczność w praktyce trwa od nie więcej niż pięciu tysięcy lat, bo tyle sobie liczy pisana literatura światowa, tłumaczom - niestety - z reguły nie. Tłumacz zawsze pozostaje w cieniu. Mało kto zwraca uwagę na nazwisko tłumacza. Jeśli egzaminator chce podkopać pewność siebie u zdającego studenta, pyta go właśnie o tłumacza. Sam nie zawsze pamiętam nazwiska tłumaczy książek, które przeczytałem, zwłaszcza prozatorskich. A nauczyciele, nawet akademiccy, nie zawsze zwracają na to uwagę. Śpiewamy "Odę do radości Friedricha Schillera" nie zdając sobie sprawy, że jej polski tekst wyszedł spod pióra Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Przy okazji można zauważyć, że z reguły nie znamy też autorów pieśni kościelnych. Kto z nas pamięta o Janie Żabczycu? A przecież przy wigilijnym stole śpiewamy jego kolędę "A wczora z wieczora". Tylko nieliczni tłumacze, jak Julian Tuwim i Stanisław Barańczak są rozpoznawalni. Z drugiej strony, jeśli ktoś chce być sławny, to niech zostanie aktorem, piosenkarzem politykiem, lub zbrodniarzem wojennym, a nie tłumaczem. Trzeba jednak pamiętać, że tłumacz nie jest tylko dostawcą tekstów, ale pośrednikiem, rodzajem swata, który kojarzy pary autor - czytelnik.

czwartek, 1 września 2016

Nie sądziłem, że będę tłumaczem, choć translacją interesowałem się już w liceum. Prawdopodobnie moje pasje translatorskie ujawniłyby się wcześniej, gdyby nie przykry, ale mający duży wpływ fakt, że przedmioty humanistyczne były w szkole średniej lekceważone. I polonistka i łacinniczka były świetne, ale - niestety dla mnie - trochę zahukane. Niektórzy sławni ludzie wspominają wysoki poziom nauki w przedwojennych gimnazjach, zwłaszcza, jeśli chodzi o literaturę powszechną i języki obce. Gdzie te czasy, kiedy przeciętni uczniowie tłumaczyli z oryginału autorów greckich i łacińskich i to bez pomocy nieistniejącego jeszcze translatora Google'a. Moim pierwszym przekładem poetyckim, krótkim, ale kompletnym - w przeciwieństwie do wielu innych, późniejszych, było spolszczenie anonimowego limeryku o pewnym starym człowieku z Tobago. Tekst tego utworu podaję poniżej, wraz z pełnym podpisem:


Był raz pewien staruszek z Tobago,
co żył ryżem, kleikiem i sago;
Aż ku jego radości,
Lekarz dał mu gryźć kości,
I żył szpikiem staruszek z Tobago.
(tłum. Wiktor Jarosław Darasz, 1995)