wtorek, 13 września 2016
Z kształceniem filologów nie jest u nas zbyt dobrze. Nie sądzę, żeby więcej niż 10% studentów kierunków filologicznych miało moralne prawo nazywać siebie filologami. Kiedyś mówiono, że nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera. Problem polega na tym, że ponad 90% studentów nie interesuje się filologią jako nauką, niezależnie od języka, który niby studiują, więc o żadnej chęci nie może być mowy. Co tu zresztą mówić - co to za filolog, który nie czyta biegle po łacinie, nie zna choćby alfabetu greckiego i nie wie nic o języku hebrajskim, w którym sformułowany został Dekalog, a więc coś bardzo dla nas ważnego. Kiedyś licealiści tłumaczyli w ramach zajęć wiersze łacińskie, teraz nie przekłada się poezji nawet na studiach. O wersyfikacji również nie mówi się dużo. Więcej się dyskutuje o sprawach damsko-męskich, niż o rymach męskich i rymach żeńskich. Teraz modne jest kulturoznawstwo. Dawna, klasyczna metodologia filologiczna odeszła do lamusa. Na bardziej konserwatywnej slawistyce z wersologią jest jeszcze nienajgorzej (a przynajmniej było jakieś dwadzieścia lat temu), ale na nowoczesnej anglistyce lub romanistyce kwestie formy wierszowej stoją w hierarchii bardzo nisko. Dekonstrukcja, zamiast być metodą oglądu dzieła literackiego, zaczęła być przeprowadzana w praktyce jako rozmontowywanie tego, co było dobre na studiach filologicznych. Gramatyka opisowa uległa prymitywizacji, a gramatyka historyczna nieomal zanikła. Studenci anglistyki czytają Chaucera w tłumaczeniach nowoangielskich, a ich koledzy z germanistyki nie znają szwabachy. Ja też nie umiem czytać średnioangielskiego ani gotyku, ale ja nie kończyłem ani filologii angielskiej,ani niemieckiej, więc chyba mi wolno być ignorantem w tych akurat kwestiach. Inna rzecz, że od lat nie czytałem niczego w języku starocerkiewnosłowiańskim, który teoretycznie znam.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz